Sceny z życia małżeńskiego

Choć jest to rzecz sprzed ponad 30 lat, obserwacje poczynione przez Bergmana są nadal aktualne, bo czymże różnimy się dziś od Szwecji czy innych krajów Zachodu. Wiwisekcja, której dokonuje reżyser jest precyzyjna jak skalpel chirurga. Bergman pokazuje rodzinę pochodzenia, jako źródło nieszczęść Marianne i Johana.  Jest w tym zgodny z koncepcjami Iván Böszörményi-Nagy`ego, amerykańskiego psychoterapeuty rodzin, który pisał o niezwykle silnych więzach niewidzialnej lojalności wobec swoich rodzin pochodzenia. Bywają tak mocne, że kompletnie krępują małżonków i uniemożliwiają budowę własnej rodziny,  pomimo szczerych pragnień.
W istocie Marianne i Johan, są poddani ciśnieniu, którego nie widzą, a które wpędza ich w miażdżącą rutynę, dławi ich indywidualność, zamyka na siebie samych i współmałżonka. Nie czują, nie słyszą, nie widzą swoich potrzeb, choć twierdzą zupełnie coś innego. Przez całe życie musiałam grać – wyznaje Marianne po latach. Próbują lekkuchno się buntować, by zrzucić rodzinny gorset lojalności, ale rewolucja zostaje stłumiona w zarodku, jak komentuje to Johan. Rezygnują, a rwąca rzeka niewyrażanych pragnień podmywa brzeg, na którym stało ich małżeństwo.W końcu nieuniknione nadchodzi, Johan wiąże się ze studentką, porzuca dom. Marianne jak otępiała, wykonuje wszystkie rytuały wspólnego życia, aby jeszcze chwilę móc trzymać się jakichś ram.   Opisanie rozpaczy porzuconej żony jest poza słowami, miałem wręcz wrażenie, że to nietaktownie podglądać kogoś w takiej chwili. Wielka rola Liv Ulmann.
Marianne się podnosi z tej rozpaczy i bólu, staje na nogi, odbudowuje swoje życie na nowo w pełniejszym niż dotąd kształcie. Johan – zgra wszystkie karty w pogoni za wiatrem i przyjdzie prosić o łaskę, której nie otrzyma. Przy całym sensie bycia razem, dla nich, dla dzieci, nie chcemy tej łaski mu udzielić. Jest winny tego zamieszania, tak się przynajmniej wydaje. Choć z drugiej strony – czyż nie jest ofiarą swojej nieumiejętności?
Zadaję sobie  pytanie o źródła ich kryzysu. Nierozpoznanie siebie, analfabetyzm emocjonalny, jak powie Johan. Ciekawe, że kiedyś podobnie kondycję współczesnych określał  Wiktor Osiatyński. Te emocje wcześniej nienazywane mówią o ich potrzebach, spychanych latami. Johan w czasie pierwszego spotkania po rozstaniu, mówi, że z Paulą nauczył się kłócić, a nawet bić. Co za sukces, można się żachnąć, ale przecież ta agresja jest właśnie jakąś patologiczną formą wyrazu, mówienia o sobie, czego nigdy nie robił.
Zarówno Marianne jak i jej mąż odbyli długą drogę przez piekło, do prawdziwego obrazu siebie: świadomości kim są i czego pragną. A przecież to  jedyna podstawa udanego związku w czasach, kiedy więzy społeczne tak osłabły. Skoro nie zdołali   nauczyć się tego będąc razem, nie było im dane dzielić życia. Choć tu Bergman stawia jakiś znak zapytania.
W ostatniej scenie reżyser pokazuje ich już pogodzonych ze sobą i wspierających się wzajemnie. Bliskich sobie jak nigdy, a jednocześnie  jakże w karkołomnym układzie relacji nowych związków. To jeszcze jeden znak zapytania o ten pierwszy wybór partnera życia, który tak mocno odciska się na małżonkach – nawet, gdy  stworzą kolejne związki po rozstaniu.
Sceny z życia małżeńskiego (1973) reż. Ingmar Bergman

Dodaj komentarz